oczywiscie, ze mlodziez z kazdym wiekiem jest coraz glupsza. jakkolwiek zupelnie nie zgadzam sie z tekstem enkiego z poczatku, pan mowiacy w original poscie ma juz wiecej racji, jednak cala sprawa jest troche za bardzo zlozona by za wszystko obwiniac tylko szkole.
z racji swojego wieku (19 lat) powiem wam, jak to wszystko wyglada od srodka.
szkoly na prawde oglupiaja ludzi. dzisiaj nikt nie uczy cie w szkole robic czegokolwiek prawidlowo, tylko robic tak, jak wymagaja na egzaminie (podstawowym, gimnazjalnym, maturze) i jest to calkiem oczywisty fakt zarowno dla nauczycieli jak i dla uczniow.
bardzo czesto jesli rozwiazesz zadanie/napiszesz wypracowanie prawidlowo, ale w inny sposob, niz cie nauczyli w podreczniku, niz jest w kluczu odpowiedzi, mowiac wprost po swojemu, to jest po prostu niezaliczane i dostajesz 0 pkt. dzis nikt nie uczy sie zasady dlaczego co sie robi, uczy sie slowo w slowo co ma powiedziec zeby dostac punkty. polonistki przy interpretowaniu 'co autor mial na mysli' w poezji maja takie jazdy, ze gdyby ow autor je slyszal to wysmialby do rozpuku, jednoczesnie nie pozwalaja uczniom na swoja wlasna interpretacje. one interpretuja, ty robisz notatki, na nastepny dzien ona sprawdza nie to, jak ty interpretujesz wiersz, tylko czy dobrze wykules jej interpretacje (dodatkowe bonusy za mowienie slowo w slowo

). zawsze chodzilem raczej do jednych z lepszych szkol w miescie, wiec w przecietnej szkole o nizszym poziomie wszystko dopiero musi niezle pokrecone.
sam wielokrotnie mialem epizody (glownie w liceum, chociaz w gimnazjum tez sie kiedys zdarzylo), ze bylem wysylany do pedagog, a po kilku razach do dyrektora na rozmowe, a wszystko dlatego ze... odwazylem sie rozpoczac dyskusje z nauczycielem! czasem odwazylem sie poprosic o argumentacje, bo nie wiedzialem dlaczego maja takie zdanie a nie inne. czasem odwazylem sie z czyms nie zgodzic, bo uwazalem ze to nienajlepszy pomysl (ale zawsze rzeczowo to argumentowalem). czasem odwazylem sie zadac szacunku do swojej osoby - z tym byl najwiekszym problem! np. wszystkie moje wychowawczynie czuly sie
urazone faktem, iz poinformowalem je, ze ja na nie nie krzycze i nie zycze sobie zeby one krzyczaly na mnie, wiec nie bede z nimi rozmawial dopoki sie nie uspokoja (wtedy zwykle wpadaly w jeszcze wieksza furie

) itp.
zeby byla jasnosc - nigdy w zyciu nie zwrocilem sie do nauczyciela wulgarnie, nieuprzejmie, zwykle to ja mowilem spokojnym tonem gdy oni krzyczeli i obrazali w mniej lub bardziej zawoalowany sposob, zwykle jednak calkiem nieskrepowanie, czego ja staralem sie mimo wszystko unikac.
ach no i teskty typu 'co z was za idioci' albo 'najwiekszy imbecyl by tak nie napisal' w liceum sa na porzadku dziennym, gdy np cala klasa zawalila sprawdzian, albo po prostu jako forma dodatkowego nakrecania na wyscig szczurow. mobbing w szkole to teraz calkiem powszechna rzecz.
mama opowiadala mi kiedys o tym, jak wygladala szkola w jej czasach (nie znowu jakichs zamierzchlych, ledwie 20 lat temu!). w liceum chodzila do lasu i poznawala rosliny, uczyla sie praktycznych rzeczy, uczyli ja przyczyn a nie skutkow. z nauczycielem mozna bylo porozmawiac, doceniali, ze uczen wnosil cos od siebie czy ze stac go bylo na oryginalne podejscie do tematu. coz, za komuny bylo lepiej
teraz troche o wychowaniu z mojego punktu widzenia, obserwacji i doswiadczen.
podstawowy blad, jaki rodzice popelniaja w wychowywaniu dzieci (jakkolwiek sam tego nie doswiadczylem, obserwuje swoich rowiesnikow i widze jak to wyglada) jest traktowanie ich jak kogos podrzednego, jak zwierze, ktore mozna wytresowac. zrob to, przynies tamto, nie rob tego, nie mow tak. przedstawiaja czarno bialy swiat, wydaja krotkie i proste polecenia, zamiast argumentow uzywajac widma kary (jakakolwiek by ona nie byla). podstawowy problem jest taki, ze od poczatku ucza swoje dzieci byc niewolnikami - wypelniac polecenia, a to wszystko w imie podbudowania sobie ego, ze ich zwierzatko jest najlepiej wytresowanym niewolnikiem w okolicy.
problemem jest, ze rodzice traktuja swoje dzieci jak podwladnych, zamiast jak partnerow. dla wiekszosci z nich jest niedorzecznoscia, ze ich synus czy coreczka mialyby miec jakis wplyw na decyzje jakie podejmuje rodzina, nie mowiac juz o decyzjach dotyczacych jego samego. twoje dziecko
musi uczestniczyc w podejmowaniu domowych decyzji, bo skad inaczej ma nauczyc sie ich podejmowania?! chesz sie przeprowadzic, wziac kredyt, kupic samochod, zmienic prace, zaczynasz sie zastanawiac gdzie pojechac na wakacje? nie rozmawiaj o tym tylko z twoim partnerem, niech twoje dziecko przynajmniej slucha, jesli nie jest jeszcze gotowe aktywnie uczestniczyc w takich rozmowach. macie problemy finansowe, myslicie jak z nich wyjsc, co zrobic ? jesli twoje dziecko ma 13 lat albo wiecej, niech w tym uczestniczy! najgorszy blad to myslenie, ze to wszystko dla ich dobra i nie powinno sie obarczac ich wlasnymi problemami. nie chodzi o obarczanie problemami, tylko nauke jak je rozwiazywac. dziecko nie przejmie sie tak bardzo jak ty, jego swiat nie legnie w gruzach, ale fakt, ze widzi jak wszystko wyglada pozwoli mu pozniej podejmowac podobne decyzje o wiele prosciej i skuteczniej. nie mowie juz o totalnych abstrakcjach typu gdy matka rozstaje sie z ojcem i po chwili do domu wprowadza sie nowy facet, bez nawet najkrotszej rozmowy, czy dziecko go akceptuje, czy jest w porzadku, czy go lubi itd. albo komunikatow typu 'za tydzien przeprowadzamy sie na drugi koniec polski, pozegnaj sie z kolegami'. nie chodzi mi o uzaleznianie calego swojego zycia od zdania syna/corki, zwykle nawet gdy cos jest nie tak wystarcza rozmowa i wyjasnienie dlaczego robimy tak a nie inaczej. (chyba ze nie mamy zadnych argumentow na nasze postepowanie, nie dziwcie sie wtedy ze dziecko nie chce sie przekonac do waszej wizji). mowie tylko o rozmowie, wyjasnianiu przyczyn i czasem ustalania jakichs kompromisow. w 90% polskich rodzin tego nie ma.
nic dziwnego, ze kiedy taki przecietny dzieciaczek zaczyna dostawac troche wolnosci, to w wieku 15 czy 16 lat zaczyna sie gubic i podejmowac bledne decyzje (o ile w ogole jakies podejmuje, a nie przejmuje wszystko od otoczenia). nikt ich nigdy nie nauczyl podejmowac decyzji, ani brac za nie odpowiedzialnosc. nie dziw sie wiec, ze twoje dziecko w wieku 16 lat wraca pijane do domu, popala papieroski pod brama i chodzi na wagary kiedy powinno byc na sprawdzianie. problem jest taki, ze wszystko, co do tej pory robili opierajac sie na czyims nakazie - masz zrobic x bo jak nie, to nie pojedziesz na impreze/na wakacje/nie dostaniesz nowego pieska itd. prosta droga - akceptacja i posluszenstwo, albo nieposluszenstwo, jesli obiecana nagroda nie jest wystarczajaco pociagajaca wzgledem rzeczy, ktora maja zrobic. do czego zmierzam to to, ze nigdy nie zastanawiaja sie, jaki jest sens, konsekwencje czy cel tego co robia. mam to zrobic ? ok, zrobie, bo nie chce byc ukarany. klopot zaczyna sie, gdy pojawia sie nowa sytuacja, z ktora wczesniej nie bylo stycznosci i nie ma wyksztalconego wzorca 'co powinien zrobic zeby zrobic to co od niego oczekuja', nie ma obok osoby, ktora pogrozilaby palcem, lub, mowiac skrotowo - trzeba po prostu zaczac myslec samodzielnie i podejmowac wlasne decyzje.
nie jest sztuka jest poslusznym. sztuka jest jesli twoje dziecko nic nie musi, a jednoczesnie robi dobrze bo wie,
dlaczego. chodzi o to, zeby zrozumiec konsekwencje tego, co robimy, zrozumiec dlaczego zrobienie tego jest fajne a tego nie, a potem robienie czegos, bo czujemy ze tak jest prawidlowo i powinnismy tak zrobic, a nie dlatego, ze ktos nam to powiedzial i inaczej dostaniemy szlaban/stracimy prace/sasiedzi przestana nas lubic/zje nas smok wawelski/pojdziemy do piekla/cokolwiek rownie absurdalnego ;). karcenie dzieci do niczego nie prowadzi, chyba ze chcesz, zeby twoje dziecko bylo twoim osobistym niewolnikiem, wtedy mozesz tresowac go jak psa. jedynym dzialaniem, ktore do czegos prowadzi, jest sprawienie, by dziecko zrozumialo
dlaczego czegos nie powinno robic i co sie stanie jesli to zrobi. roznica jest taka, ze wtedy zacznie robic te 'prawidlowe' rzeczy z wlasnej woli, bedzie rozumialo skutki wszystkich mozliwych wyborow i sam wybieral te najlepsze. jednym slowem, bedzie rozumial dlaczego powinien zrobic tak a nie inaczej, a nie tylko ze tak jest dobrze i koniec dyskusji. wtedy nie bedziesz go musial do niczego przekonywac drogi rodzicu. karanie to droga na skroty, ktora szybko okazuje sie zaledwie slepa uliczka.
nigdy w zyciu nie zostalem uderzony przez swojego rodzica, ba, nie przypominam sobie nawet zebym kiedykolwiek mial jakas kare. coz, mowiac szczerze, zwykle po prostu nie dawalem zadnych powodow. dlaczego? bo moja mama umiala ze mna rozmawiac, a nie wydawac polecenia. bo dawala mi mozliwosc deecydowania o roznych sprawach i uczestniczenia rowniez w swoim zyciu, problemach i osiagnieciach, wiec jak namawiali mnie do papieroskow to odmawialem bo zdecydowalem ze nie chce palic i wiedzialem dlaczego nie chce (a nie ze mi nie wolno!),a jak w gimnazjum koledzy smiali sie ze mnie, ze nie chce pic z nimi wodki w lesie, ja sie z nich smialem, ze musza sie chowac po lasach bo ja moge sobie wypic z mama winko do kolacji
sa inne sposoby na wychowywanie, wymagaja tylko troche wiecej wysilku i uwagi. nie dziw sie, ze twoje dziecko ulega manipulacji i marketingowi, jesli od kolyski wlaczyles mu telewizor zeby sie zajelo i szedles robic swoje rzeczy. przedstaw mu mozliwy wybor, alternatywy, i powiedz mu o skutkach kazdego. w koncu, po mniejszej lub wiekszej ilosci prob, taki mlody czlowiek zacznie cos robic, bo wie co jest dobre, co zle, co chce zrobic i czy przyniesie to fajne rezultaty czy nie (a nie dlatego, ze to moze zrobic a tego nie). jednym slowem - wystarczy ze tak zwani dorosli ludzie pohamuja troche swoje ego i zapedy do bycia panem i wladca wszelkiego zycia i naucza sie rozmawiac ze swoimi dziecmi. po prostu, jak czlowiek z czlowiekiem.