Cytuj:
Aż nadeszła noc, 14 października, kiedy spotkała nas katastrofa. Nie wiem, kto jest odpowiedzialny za zaalarmowanie pasożytów. Prawdopodobnie Georges Ribot - dość dziwny mały facet, wprowadzony przez Giobertiego. Ribot pisał rozmaite książki na temat telepatii, magii, spirytyzmu i tym podobnych zjawisk o tytułach takich, jak np.: Ukryty Zakon albo Od Atlantydy do Hiroszimy; założył także czasopismo “Les Horizons de L'Avenir". Być może nie byłoby rzeczą zbyt uczciwą nie powiedzieć, że Gioberti źle ocenił tego człowieka. Ribot był osobą o bystrym intelekcie i dobrym matematykiem. Jego książki wskazywały na to, że był bardzo bliski odkrycia istnienia pasożytów. Z drugiej jednak strony, były one zbyt spekulatywne, zbyt mało naukowe. Przechodził z łatwością od Atlantydy do fizyki atomowej, od prymitywnych obrzędów plemiennych do cybernetyki. Na pewno zepsułby solidną argumentację na rzecz teorii ewolucji, przemycając jakiś nie sprawdzony “fakt" z literatury spirytystycznej. Cytował jednym tchem szaleńców i naukowców. Przyjechał do Diyarbakiru specjalnie, żeby zobaczyć się ze mną: drobny mężczyzna o szczupłej, nerwowej twarzy i intensywnie przenikliwych, czarnych oczach. Zrobił na mnie natychmiast wrażenie osoby, na której nie można polegać w takim samym stopniu jak na pozostałych, pomimo posiadanej inteligencji i wiedzy. Jego ruchy były zbyt nerwowe i szybkie. Miałem poczucie, że jest w porównaniu z innymi mniej stabilny, słabszy umysłowo. Reich wyraził to słowami: “Nie jest wystarczająco obiektywny".
O dziesiątej wieczorem robiłem w swoim pokoju notatki. Nagle ogarnęło mnie rozdygotanie, które wskazywało na pojawienie się pasożytów. Czułem się dokładnie tak, jak w moim pokoju na Percy Street. Sądziłem, że robią coś w rodzaju okresowego testu na mnie, tak więc po prostu pozwoliłem swej nowej osobowości wsiąknąć w starą i zacząłem rozmyślać nad pewnym szachowym problemem. Specjalnie myślałem powoli, studiując każdy aspekt problemu, choć umysł mógł dojść do końcowej konkluzji natychmiast. Tymczasem pozwoliłem, aby mój tok myślowy został zakłócony; wstałem i nalałem sobie soku pomarańczowego (przestałem w ogóle pić alkohol, ten sam efekt bez trudu mogłem osiągnąć dzięki chwilowej koncentracji). Później udałem, że zgubiłem wątek i pracowicie zacząłem od początku. Po pół godzinie - czy coś koło tego - ziewnąłem i pozwoliłem umysłowi na zmęczenie. Przez cały ten czas byłem świadom tego, że obserwują mnie i to na wyższym poziomie świadomości niż wówczas na Percy Street. Rok wcześniej nie odczułbym nawet przygnębienia wynikającego z takiej obserwacji. Była ona całkowicie poza kategoriami świadomego czy nieświadomego.
Kiedy po dziesięciu minutach leżenia w łóżku stwierdziłem, że odeszły, zacząłem zastanawiać się, co też mogłyby mi zrobić, gdyby zdecydowały się na zaatakowanie. Trudno było przewidzieć, lecz czułem, że mój umysł jest wystarczająco silny, aby odeprzeć nawet wyjątkowo silny atak.
O północy zadzwonił wideotelefon. Był to Reich; wyglądał na zmartwionego.
- Były u ciebie?
- Tak. Odeszły pół godziny temu.
Reich powiedział:
- Mi dały spokój dopiero przed chwilą. Doświadczyłem ich, tak naprawdę, po raz pierwszy i niezbyt mi się to podobało. Są silne, silniejsze, niż sądziliśmy.
- Nie wiem... Sądzę, że jest to rodzaj rutynowego testu. Udało ci się ukryć myśli?
- O, tak. Tak się szczęśliwie złożyło, że pracowałem nad inskrypcjami Abhotha. Po prostu musiałem intensywnie skupić się na tym problemie i myśleć dwa razy wolniej.
- Dzwoń, jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy. Myślę, że moglibyśmy spróbować zsynchronizować nasze umysły tak, jak bracia Grau. Może to się okazać pomocne.
Poszedłem spać. Przezornie pozwoliłem świadomości powoli zapadać w sen, jak za dawnych lat, zamiast wyłączyć ją natychmiast tak, jak się wyłącza światło.
Przebudziłem się z uczuciem ucisku, zbliżonym do kaca albo początków choroby. Czułem, że mój umysł został jakby otamowany i skrępowany; było to uczucie podobne do tego, jakiego doświadczałoby moje ciało, gdybym zasnął w jakimś mokrym i zimnym pomieszczeniu. Natychmiast zorientowałem się, że czas gry w ciuciubabkę minął. Weszły w mój umysł niepostrzeżenie, kiedy spałem i byłem obecnie ich więźniem. Podobny byłem do człowieka, któremu ciasno skrępowano ręce i nogi.
A jednak nie było to tak nieprzyjemne, jak mi się wcześniej wydawało. Ich obecność nie wzbudzała we mnie, jak wcześniej sądziłem, obrzydzenia. Były czymś dla mnie obcym i miały w sobie coś, jakbym to wyraził, “metalicznego".
Nie miałem pojęcia, jak się bronić. Znajdowałem się jakby w areszcie domowym, gdzie jedyną szansą przetrwania jest przekonanie swych oprawców, że się pomylili. Zareagowałem tak, jakbym zareagował na nie wcześniej: pewną dozą strachu, zaskoczenia, ale bez paniki. Tak jakbym wiedział, że to, czego doświadczam, zwalczę określoną dawką aspiryny. Zacząłem analizować przebieg poprzedniego dnia, aby stwierdzić, czemu mam przypisać ową chorobę.
Przez ponad pół godziny nie wydarzyło się nic nowego. Po prostu leżałem, zupełnie biernie, nie przejmując się zbytnio tym, co się ze mną dzieje; zastanawiałem się tylko, czy ich uchwyt zelżeje. Czułem, że jeśli będzie to konieczne, zbiorę w sobie dość siły, aby zrzucić je z siebie.
Potem zdałem sobie sprawę, że takie zachowanie nie miało najmniejszego sensu. Wiedziały doskonale, że udaję, iż nic nie wiem... Gdy tylko to sobie uzmysłowiłem, rozpoczął się następny etap. Tak jak gdyby to wyczuły. Zaczęły wywierać na mój umysł presję, rodzaj nacisku, który dawnej doprowadziłby mnie do obłędu. Podobnie jak fizyczne mdłości powodują uczucie fizycznego przygnębienia, tak też ten nacisk wywoływał wrażenie przygnębienia umysłowego.
Oczywiście, musiałem się bronić, ale postanowiłem jeszcze nie ujawniać całej swej siły. Przyjąłem taktykę biernej obrony udając, że nie dotarł do mnie jeszcze fakt ich ataku. Prawdopodobnie miały wrażenie, że powstrzymuję nacisk stutonowego bloku. Mimo iż atak ich przybierał na sile, byłem spokojny o rezultat starcia. Doskonale wiedziałem, że potrafię znieść nacisk pięćdziesiąt razy większy...
Ale już pół godziny później czułem, że mój umysł dźwiga ładunek o ciężarze Mount Everestu. Wciąż jeszcze dysponowałem rezerwami, ale jeśli atak potrwałby dłużej, mogłyby się wyczerpać. Nie pozostało mi nic innego, niż zaatakować. Naprężyłem się jak człowiek zrywający okowy i zrzuciłem je. Zogniskowałem strumień uwagi, równy w swej intensywności orgazmowi seksualnemu i skierowałem go na nie. Mogłem swą moc zwiększyć dziesięciokrotnie, ale chciałem wciąż trzymać je w niepewności co do mej siły. Nadal byłem spokojny i daleki od paniki. W jakimś sensie walka ta sprawiała mi przyjemność. Jeśli zwyciężę, nie będę musiał w przyszłości tak starannie skrywać swej siły, ponieważ i tak ją poznają.
Wyniki pierwszego starcia nie były w pełni zadowalające. Mimo iż ciężar znikł, a pasożyty prysły, to miałem wrażenie, że nie doznały żadnego uszczerbku. Przypominało to walkę z cieniem. Czułbym się w pełni usatysfakcjonowany, gdybym wiedział, że je trafiłem, tak jak bokser, kiedy widzi, jak cios jego pięści trafia w przeciwnika; ale jasne było, że chybiłem.
Kontratak z ich strony nastąpił prawie natychmiast. Tym razem był tak nagły i gwałtowny, że zmuszony byłem odpierać ciosy - całkiem na to nie przygotowany. Można powiedzieć, że wyglądało to tak, jakby właściciel domu walczył z hordą włóczęgów, próbujących wedrzeć się do jego domu. Czułem, że istoty te są czymś podrzędnym, na podobieństwo robactwa, dla którego nie ma miejsca w moim umyśle. Były jak szczury z kanałów, które urosły w siłę i postanowiły zaatakować, a moim zadaniem było pokazać im, że nie będą pod żadnym pozorem tolerowane. Nie bałem się; czułem, że jestem u siebie i że to one są intruzami. Kiedy wróciły ponownie, zaatakowałem czując, że znowu się rozpierzchają.
Czasem niewtajemniczeni zadają mi pytanie, czy “widziałem" je albo, czy czułem, jaki mają kształt. Odpowiedź brzmi: “nie". By zilustrować to, co czułem najlepiej wyobrazić sobie, że jest się spoconym i zmęczonym, a wszystko wokół źle idzie. Ilekroć próbuje się przejść przez ulicę, zawsze, tuż przed nosem, przejeżdża z ogromną szybkością autobus. Ma się poczucie, że świat jest wrogi, a życie jest jak bieg pomiędzy dwoma szpalerami chłoszczących nas bandytów. Znika poczucie bezpieczeństwa, zaś wszystko w życiu zaczyna się wydawać straszliwie kruche i nietrwałe. Daje to pewne pojęcie o tym, czym jest taki atak. Dawniej uznałbym go za zwykły przypływ pesymizmu i żalu nad sobą. Szybko znalazłbym jakieś konkretne zmartwienie, aby nadać tym uczuciom praktyczny sens. Wszyscy staczamy takie walki sto razy dziennie: ostatecznymi zwycięzcami zostają ci, którzy porzucają negatywne myślenie i nie zamartwiają się na śmierć, a zaczynają myśleć o realizacji jakichś ważnych celów. (Wszyscy stosowaliśmy sztuczkę z ucieczką w swój wewnętrzny świat). Trening kilku ostatnich miesięcy spowodował, że świat ten stał się dla mnie o wiele bardziej dostępny; moja siła miała swe źródło w optymizmie i “myśleniu pozytywnym", jeśli wolno mi użyć tego sformułowania.
Walczyłem z nimi jeszcze prawie godzinę. Nie dopuszczałem do siebie myśli o tym, co będzie, jeśli pojawią się ich miriady; że będą mogły atakować mnie tygodniami tak długo, dopóki mój umysł nie wyczerpie całkowicie swych sił. Kiedy myśl taka się pojawiła, czym prędzej ją zdławiłem. Była ona bowiem głównym źródłem niebezpieczeństwa.
O piątej, mimo lekkiego zmęczenia, nie byłem ani na krztynę przygnębiony. Odniosłem wówczas wrażenie, że otrzymały nowe posiłki i szykują się do ponownego, zmasowanego ataku. Tym razem postanowiłem zaryzykować i pozwolić im podejść bliżej. Chciałem zobaczyć, czy uda mi się je zranić. Pozwoliłem im więc, aby naparły na mnie w masie. Pozwoliłem im podejść tak blisko, że poczułem, iż się duszę. Było to odczucie pełne przerażenia, tak jakby pozwolić komuś zacisnąć na szyi pętlę. Ciężar wzrastał; nadal nie stawiałem oporu. Kiedy nacisk stał się zupełnie nie do zniesienia, zebrałem wszystkie siły i uderzyłem, jakbym strzelił z armaty w sam środek tłumu. Tym razem nie chybiłem. Nawet jeśli były lekkie jak rój much, to zagęszczenie było tak wielkie, że nie mogły wycofać się wystarczająco szybko. Czułem olbrzymią satysfakcję z tego, że zniszczyłem ich ogromną ilość.
Teraz, przez pół godziny, panował spokój. Ciągle tam jeszcze były, ale jasne było, że znajdowały się w szoku. Później odkryłem, co było tego przyczyną. Dzięki miesiącom przygotowań nauczyłem się aktywizować wewnętrzne siły mogące stanowić umysłowy odpowiednik bomby wodorowej. Użyłem jej po raz pierwszy, tak więc nie mogłem mieć pojęcia o jej mocy. Rzuciły się na mnie jak horda szczurów na małego kodaka i nagle przekonały się, że atakują tygrysa w sile wieku. Nic dziwnego, że tak mocno to nimi wstrząsnęło. Czułem wielką satysfakcję. Mimo że użyłem wszystkiego, czym dysponowałem, nie byłem jednak wyczerpany. Czułem się świeży i silny jak zwykle, a radość ze zwycięstwa dodawała mi skrzydeł; tak że mógłbym kontynuować walkę jeszcze tygodniami.
Jednak kiedy światło dnia zaczęło się sączyć poprzez zasłony, zrozumiałem, że stoję w obliczu czegoś, na co nie jestem przygotowany. Było to przedziwne uczucie; tak jakbym nagle poczuł pod stopami zimną wodę, która zaczęła się podnosić. Musiało minąć trochę czasu, nim zdałem sobie sprawę, że atakują mnie z miejsca znajdującego się w umyśle, którego istnienia nie bytem zupełnie świadom. Byłem silny, gdyż posiłkowałem się w walce z nimi wiedzą, ale powinienem mieć świadomość, że moja wiedza o umyśle jest żałośnie nikła. Byłem podobny do astronoma, który zna jedynie Układ Słoneczny, a sądzi, że posiadł wiedzę na temat całego wszechświata.
Atak pasożytów wyprowadzony został z obszaru, znajdującego się poniżej poziomu samowiedzy. To prawda, niewiele czasu poświęciłem tej warstwie, ale - zresztą słusznie - uznałem, że należy to odłożyć do czasu, gdy się bardziej podszkolę. Już wcześniej często stwierdzałem, że nasze ludzkie życie oparte jest całkowicie na “przesłankach", które uznajemy za niepodważalne. Dziecko uważa, że rodzice i jego dom są czymś absolutnie pewnym; później za coś równie pewnego przyjmuje się kraj i społeczeństwo. Potrzebujemy takiej pewności, aby od czegoś zacząć. Dziecko bez rodziców i normalnego domu nie rozwinie w sobie poczucia bezpieczeństwa. To, które miało normalny dom, może później nauczyć się krytykować rodziców albo całkowicie ich odrzucić (choć jest to mało prawdopodobne), ale czyni tak dopiero wtedy, gdy jest wystarczająco pewne siebie.
Oryginalność wybitnych myślicieli polega na odrzucaniu takich właśnie “podpórek", jedna po drugiej. Mogą nadal kochać rodziców, swój kraj, ale kochają z pozycji siły, mocy, której początkiem była negacja.
W rzeczywistości istoty ludzkie nigdy, tak naprawdę, nie stają się w pełni samodzielne. Są leniwe i wolą . zawsze czymś się podpierać. Można być absolutnie oryginalnym matematykiem, a jednocześnie pozostawać niewolniczo zależnym od żony. Można być wielkim wolnomyślicielem, a jednocześnie czerpać znacznie więcej psychicznego komfortu, niżby się mogło wydawać, z podziwu kilku przyjaciół czy uczniów. Krótko mówiąc: ludzie nigdy nie kwestionują wszystkich swych “podpórek"; podważają tylko niektóre z nich, a resztę traktują nadal jako niewzruszoną bazę.
Byłem tak bardzo zaabsorbowany przygodą polegającą na odkrywaniu nowych obszarów umysłu oraz negowaniu swej starej osobowości i jej podstaw, że pozostałem zupełnie nieświadomy tego, że nadal podpieram się dziesiątkami rozmaitych potocznych założeń. Przykładowo, pomimo że czułem, iż moje “ja" ulega zmianie, nadal miałem silne poczucie tożsamości. Nasze najbardziej fundamentalne poczucie tożsamości polega na zakotwiczeniu własnego “ja" na dnie bardzo głębokiego morza. Ciągle patrzyłem na siebie jako na mieszkańca Układu Słonecznego, zakotwiczonego w konkretnym czasie i przestrzeni. Czas i przestrzeń traktowałem jako coś niepodważalnego. Nie zadawałem sobie pytań, gdzie byłem przed narodzinami i gdzie będę po śmierci. Nie postawiłem nawet problemu śmierci; pozostawiłem to wszystko “do zbadania" później.
Obecnie pasożyty dotarły do owych fundamentalnych cum, kotwiczących moją tożsamość i potrząsały nimi. Jaśniej tego nie potrafię wyrazić. Na razie, że tak powiem, nie zaczęły wyciągać kotwic; było to bowiem ponad ich siły. Ale trzęsły łańcuchami kotwicznymi, co spowodowało, że nagle straciłem poczucie bezpieczeństwa i to tam, gdzie czułem się najbardziej pewnie.
Nagle zadałem sobie pytanie: Kim jestem? - I to w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Tak, jak zuchwały myśliciel porzuca miłość do ojczyzny i religię, tak ja odrzuciłem to wszystko, co zwykle buduje ludzką tożsamość, a więc czas i miejsce moich narodzin. To, że jestem człowiekiem, a nie psem czy rybą, a także mój potężny pęd ku życiu, było jakże przypadkowe. Odrzuciwszy cały ten niepotrzebny “sztafaż" stanąłem nagi, jak czysta, niczym nie skażona świadomość naprzeciw wszechświata. Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że tak zwana “czysta świadomość" jest czymś równie arbitralnym jak nazwisko, które noszę. Nie była ona bowiem zdolna podjąć wysiłku konfrontacji ze wszechświatem bez przyklejania rozmaitych etykiet na to, co ten świat stanowiło. Jak mogła to być “czysta świadomość", jeśli widziałem jakiś przedmiot jako książkę właśnie, a inny jako stół? Wciąż na świat moimi oczami spoglądała mała, ludzka tożsamość. A kiedy próbowałem wydostać się z niej, wszystko stawało się pustką.
Nie podejmowałem całego tego wysiłku jedynie jako czczej zabawy. Usiłowałem przedrzeć się w głąb, by odnaleźć jakąś niewzruszoną podstawę, na której mógłbym oprzeć swą walkę przeciw pasożytom. Były wystarczająco chytre, aby pokazać mi, że stoję nad otchłanią. Mój umysł w następnym kroku stwierdził, że również czas i przestrzeń traktujemy jako coś pewnego - gdy tymczasem śmierć porywa nas poza te kategorie. Pojąłem, że to co nazywałem “istnieniem", oznacza istnienie w czasie i przestrzeni, oraz że wszechświat czasu i przestrzeni nie jest absolutem. Nagle wszystko stało się absurdem. Po raz pierwszy obrzydliwe poczucie braku bezpieczeństwa i słabość ścisnęły mi żołądek. Zobaczyłem, że wszystko co brałem za niewzruszone we wszechświecie, można zakwestionować, że wszystko może być złudzeniem. Jako myśliciel wpadłem w stary, romantyczny nawyk traktowania umysłu w oderwaniu od przypadkowości ciała. Sądziłem, że jest on w jakiś sposób wieczny i wolny; że ciało, będące czymś trywialnym i jednostkowym, pozostaje w opozycji wobec umysłu, który jest uniwersalny i ponadindywidualny. Podejście takie czyni z umysłu wiecznego widza, uwolnionego od lęku. Ale teraz, nagle pojąłem: “Jeśli wszechświat jest sam w sobie arbitralny, to mój umysł jest również przypadkowy i równie podatny na zniszczenie jak ciało". Moment ten był podobny do chwil, jakie przeżywa się w trakcie wymiotów i delirium, kiedy umysł wydaje się być czymś trudniejszym do zniesienia niż ciało; gdy człowiek podejrzewa, że umysł nie rozpada się tylko dzięki klamrom, nakładanym na niego przez ciało.
Nagle pod moimi stopami rozwarła się otchłań pustki. Nawet nie zareagowałem na nią lękiem - byłaby to zbyt ludzka reakcja. Było to jakby zetknięcie się z lodowatą rzeczywistością, dla której wszystko, co ludzkie wydaje się być jedynie maskaradą. Był to cios wymierzony w samo serce mego życia; w coś, co dotąd uznawałem za nietykalne. Czułem się jak król wydający rozkazy, które zawsze wykonywano, a który nagle dostał się w ręce barbarzyńców przebijających mu mieczem wnętrzności. Wszystko to było tak przerażające i bezpośrednio realne, że negowało wszystko, czymkolwiek kiedyś byłem; wszystko obracało się w perzynę. W tym momencie zupełnie nieważne stało się dla mnie to, czy pasożyty wygrywają czy też nie. Cała moja siła, cała odwaga pierzchła. Byłem jak statek, który nadział się na skałę i doświadczył tego, że nie na wszystko jest odporny.
Pasożyty nie atakowały. Obserwowały mnie tak, jak obserwuje się konwulsje otrutego zwierzęcia. Usiłowałem zebrać siły, aby przygotować się na atak, ale czułem się porażony i wyczerpany. Siła mego umysłu zwróciła się przeciwko mnie. Zamiast, jak dawniej, nieuważnie przerzucać się z jednej myśli w drugą, tym razem kontemplował w bezruchu tę pustkę.
Popełniły błąd, że wówczas mnie nie zaatakowały. Zwyciężyłyby, gdyż opadłem z sił i nie miałem czasu, by je odzyskać. Tak właśnie zabiły Karela Weissmana; wiem to z całą pewnością. Taka wizja bezsensu i nicości niesie ze sobą myśl, że śmierć nie może być czymś gorszym od tego, co nas czeka. Człowiek czuje, że życie oznacza przywiązanie do ciała i jego iluzji. Patrzy na ciało tak, jak patrzy się na Ziemię z pokładu statku kosmicznego, ale w tym wypadku ma się jeszcze do tego poczucie, że powrót nie ma sensu.
Tak, powinny wtedy zaatakować. Być może śmierć Karela przekonała je, że umrę w ten sam sposób, popełniając samobójstwo. Ale w moim przypadku nie istniała taka pokusa, gdyż umysł mój był wolny od neurotycznych lęków, od których pragnąłbym się uwolnić. Tylko neurotyczna kobieta mdleje na widok agresora; kobieta o silnym umyśle wie, że zachowanie takie nie jest żadnym rozwiązaniem.
Teraz nadeszła myśl, która pozwoliła mi wyjść z matni. Była ona taka: “Jeśli te istoty umyślnie wywołały u mnie owo poczucie totalnego bezsensu, to same muszą być w jakiś sposób poza nim". Kiedy tylko zaświtała mi ta myśl, zaczęły powracać siły. Zrozumiałem, że postanowiły doprowadzić mnie do tego stanu tak, jak łowcy przewracają żółwie na wznak; wiedziały, że w tej pozycji człowiek jest najbardziej bezbronny. Jeśli jednak było tak, jak sądziłem, to przypuszczalnie one same zdawały sobie sprawę z tego, że to wrażenie pustki jest po prostu iluzją. Mój umysł dawał z siebie wszystko, ale zrobił błąd. Dorosły może z łatwością manipulować małym dzieckiem, czerpiąc swą przewagę z jego niewiedzy; może na przykład wpędzić dziecko w obłęd, wypełniając jego umysł historiami pełnymi horroru - mieszaniną opowiadań o Draculi i Frankensteinie - by następnie, wskazując na Buchenwald i Belsen, udowodnić mu, że świat jest jeszcze większym horrorem. I, w jakimś sensie, byłaby to prawda... Ale trzeba być dorosłym, by dostrzec fałsz w dowodzie: z tego, że Belsen i Buchenwald są horrorem, nie musi koniecznie wynikać, że horror ten leży w naturze Wszechświata; można go bowiem zwalczać ludzką uczciwością. Być może stworzenia te wykorzystywały, w ten sam sposób, moją ignorancję? Mój wywód wydawał się być poprawny: nasza zdolność do życia jest uzależniona od całego zespołu podpórek, których natura jest wątpliwa. Ale dziecko może przestać wierzyć w to, że rodzice są nieomylni. Nie musi to jednak oznaczać, że przestanie ich kochać. Innymi słowy - nawet kiedy znikają iluzje, pozostaje realność miłości. Czy możliwe, by ta przerażająca agonia, lub raczej ów przerażający brak agonii, owo uczucie absolutnego zimna, doświadczenie absolutnej rzeczywistości nie było groźniejsze od bólu dziecka, które się przewróciło?
Chwyciłem się kurczowo tej myśli. Późnej przyszła następna, która dodała mi sił. Zdałem sobie bowiem sprawę, że kontemplując ów obcy wszechświat, który wydawał mi się arbitralny i absurdalny, popełniłem najstarszy z ludzkich błędów: uwierzyłem w to, że “wszechświat" oznacza “wszechświat na zewnątrz". A przecież umysł, jak to już dobrze wiedziałem, był sam dla siebie wszechświatem.
Nie atakując mnie, popełniły swój pierwszy błąd: byłem wówczas roztrzęsiony i wyczerpany. Teraz zrobiły jeszcze większy: zobaczyły, że jakoś dochodzę do siebie i z wielką siłą zaatakowały.
Wpadłem w panikę; wiedziałem, że brak mi sił, aby je odeprzeć. Tamto spojrzenie w otchłań wyssało ze mnie odwagę; musiałem czekać, aż znów wolno napłynie...
Dopiero wtedy w pełni zrozumiałem znaczenie przykładu z dzieckiem. Dzieckiem można manipulować wykorzystując jego ignorancję, bowiem nie docenia ono swej siły. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest potencjalnym dorosłym, naukowcem, poetą czy politykiem.
Myśl ta olśniła mnie: Może i ja robię ten sam błąd? Nagle przypomniały mi się słowa Karela dotyczące jego pierwszej bitwy z pasożytami; że jego własne, najgłębsze pokłady sił witalnych zadecydowały o zwycięstwie w walce. Czy istniały owe głębokie pokłady sił witalnych, do których jeszcze nie dotarłem? W tej samej chwili przypomniałem sobie towarzyszące mi często w ostatnich miesiącach uczucie, że w naszych zmaganiach wspomaga nas jakaś siła, “szczęśliwy traf", który nazwałem “bożkiem archeologii": jakaś dobroczynna moc, której zadaniem jest ochrona życia.
Bez wątpienia osoba wierząca utożsamiałaby tę siłę z Bogiem; dla mnie nie miało to znaczenia. Wiedziałem tylko, że mógłbym zyskać nieoczekiwanego sprzymierzeńca w mej walce. Kiedy tylko to pomyślałem, usłyszałem bez mała trąby armii, idącej mi z odsieczą. Ogarnęło mnie szaleńcze uniesienie, jakiego dotąd nigdy nie doznałem. Nie ma odpowiedniej formy ekspresji emocjonalnej, aby wyrazić adekwatnie owo uczucie ulgi i triumfu; płacz, śmiech czy krzyk byłyby czymś absurdalnym, czymś takim jak próba opróżnienia morza dłońmi. W momencie, kiedy się to rozpoczęło, eksplodował wybuch równy bombie atomowej. Fakt ogromu tej mocy wzbudził we mnie, bez mała, większe obawy niż u pasożytów. Ale wiedziałem także, że to ja sam uwolniłem tę moc. Nie była to, w gruncie rzeczy, żadna “trzecia siła" będąca poza mną i pasożytami. Wszedłem w kontakt z przeogromną, bierną mocą dobra, czymś co nie mogło samodzielnie działać, ale do czego należało dotrzeć i czego można by użyć.
Przemogłem swój strach i ujarzmiłem go; zacisnąłem zęby i chwyciłem się tej mocy siłą mej woli. Ku memu zdziwieniu, mogłem ją kontrolować. Skierowałem strumień uwagi na wroga, a następnie uwolniłem tę moc, przypuszczając atak na pasożyty. Oślepiony i pijany użytą siłą dostrzegłem możliwości, których istnienia nigdy bym nie podejrzewał i których wcześniej nie byłem w stanie uchwycić. Wszystkie moje słowa, idee, koncepcje były jak liście, miotane huraganem. Pasożyty dostrzegły niebezpieczeństwo zbyt późno. Było oczywiste, że w pewnym sensie miały z tą mocą równie mało doświadczeń jak ja. Była to walka pomiędzy ślepcami. Potężny wybuch, jak z miotacza ognia uderzył w nie, niszcząc je niczym robactwo. Nie chciałem stosować tej broni dłużej niż kilka sekund. Jej użycie wydawało mi się jakoś niestosowne, jak użycie broni maszynowej wobec dzieci. Z rozmysłem wyłączyłem jej strumień i poczułem w sobie kolejne fale jej ryku, podobne do iskrzącej się elektryczności. Były jak trzaski w głowie. Widziałem rodzaj niebieskozielonej poświaty ponad moją klatką piersiową. Ciągle grzmiącymi falami przechodziła przeze mnie, ale nie czyniłem z niej więcej użytku. Wiedziałem, że nie ma ku temu większych powodów. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, aby moje ciało ją wchłonęło, mimo że byłem świadom tego, iż mogła mnie ona zniszczyć. Stopniowo fala opadała i, mimo ekstazy i wdzięczności, cieszyłem się widząc jak znika. Była zbyt potężna.
Znowu znalazłem się w swoim pokoju, bo przez wiele godzin byłem gdzie indziej; z dołu dobiegły mnie odgłosy ruchu ulicznego. Zegar elektryczny wskazywał wpół do dziesiątej. Łóżko było pełne potu, tak mokre, jakbym wylał na nie wannę wody. Mój wzrok był jakoś zmieniony: widziałem trochę podwójnie, jakby wszystko miało zewnętrzną, świetlistą otoczkę. Przedmioty były niewiarygodnie jasne i wyraziste. Po raz pierwszy zrozumiałem efekty, jakie u Aldousa Huxley'a wywołała meskalina.
Wiedziałem także, że zagraża mi inny rodzaj niebezpieczeństwa: nie wolno mi myśleć o tym, co się wydarzyło, ponieważ stałbym się beznadziejnie zdezorientowany i przybity. Niebezpieczeństwo było w gruncie rzeczy nawet większe niż to sprzed pół godziny, kiedy patrzyłem w otchłań. Tak więc zdecydowanie skierowałem swe myśli gdzie indziej, ku sprawom codziennym. Nie chciałem zadawać sobie pytania, dlaczego musiałem walczyć z pasożytami. Jeśli posiadam aż tak wielką siłę, dlaczego istoty ludzkie muszą walczyć o życie, jeśli mogłyby rozwiązać natychmiast każdy problem? Nie chciałem spekulować, czy wszystko to stanowiło rodzaj gry. Pospieszyłem do łazienki, aby umyć twarz. Zdziwiło mnie, że wyglądam w lustrze tak świeżo i normalnie. Nie było żadnego fizycznego śladu walki za wyjątkiem tego, że wyglądałem odrobinę szczupłej. Wszedłem na łazienkową wagę i tu spotkała mnie następna niespodzianka: byłem lżejszy o 28 funtów!
Zadzwonił wiedeotelefon. Był to naczelnik A.I.U. Patrzyłem na niego, jak gdyby był z innego świata. Zauważyłem na jego twarzy wyraz ulgi, kiedy mnie zobaczył. Powiedział, że od ósmej usiłują się do mnie dodzwonić dziennikarze, ponieważ tej nocy zmarło dwunastu moich przyjaciół: Gioberti, Curtis, Remizów, Shlaf, Herzog, Klebnikow, Ames, Thomson, Didring, Lasacaratos, Spencefield, Sigrid Elgstróm. Nie żyli wszyscy za wyjątkiem braci Grau, Fleishmana, Reicha i mnie oraz Georges'a Ribota.
Pierwsi czterej najwyraźniej zmarli na atak serca. Sigrid Elgstróm podcięła sobie żyły, a później poderżnęła gardło. Klebnikow i Lascaratos wyskoczyli przez okno. Thomson złamał kark w trakcie czegoś, co było rodzajem ataku epileptycznego. Herzog zastrzelił całą swą rodzinę, a następnie samego siebie. Inni otruli się albo przedawkowali narkotyki. Dwóch zmarło z powodu uszkodzeń mózgu.
Reubke był zdenerwowany z powodu nadszarpnięcia dobrej opinii A.I.U., jako że wszystkie ofiary były w ciągu ostatnich tygodni gośćmi koncernu. Sam Reubke spotkał się z większością z nich. Uspokoiłem go, jak mogłem - sam byłem wstrząśnięty - i powiedziałem, aby nie wpuszczał żadnych dziennikarzy. Kiedy stwierdził, że usiłował się dodzwonić do Reicha, ale nikt mu nie odpowiadał, poczułem jak żołądek podchodzi mi do gardła. Reakcja ta pogłębiała się; pragnąłem zasnąć. Użyłem naszego specjalnego kodu i wykręciłem numer Reicha. Kiedy ujrzałem jego twarz na ekranie, poczułem niewysłowioną ulgę. Pierwsze słowa Reicha brzmiały:
- Dzięki Bogu, nic ci nie jest?
- Nie. A co z tobą? Wyglądasz okropnie. - Czy były u ciebie ponownie w nocy?
- Tak. Przez całą noc. Przyszły do nas wszystkich.
Po pięciu minutach byłem u niego - wcześniej zatrzymałem się tylko po to, aby zawiadomić Reubkego, że z Reichem jest wszystko w porządku. Jednak kiedy go zobaczyłem, zdałem sobie sprawę, że przesadziłem nieco, mówiąc o jego dobrym samopoczuciu. Wyglądał jak rekonwalescent po sześciomiesięcznej chorobie. Jego ciało miało kolor ugotowanej cielęciny, postarzał się.
Przeżycia Reicha były bardzo podobne do moich - z jedną istotną różnicą. Nie poddały go próbie “totalnego zwątpienia"; wywierały jedynie przez całą noc na niego nacisk, falami, jedna po drugiej. Nad ranem udało im się dokonać wyłomu w jego systemie obronnym, powodując wyciek z jego zbiorników energetycznych. Właśnie to go tak wyczerpało. A potem, kiedy poczuł, że porażka jest nieunikniona, nagle atak został przerwany.
Nie miałem wątpliwości, kiedy to się stało. Miało to miejsce w chwili, gdy poraziłem je swym “energetycznym blasterem". Reich to potwierdził: zdarzyło się to około pół godziny wcześniej, zanim zadzwoniłem. Słyszałem potem, że dzwonił Fleishman, ale byłem zbyt wyczerpany, by zareagować.
Wiadomość o losie naszych przyjaciół przygnębiła go, ale późniejsza opowieść o moich zmaganiach znowu wlała w niego nadzieję i odwagę. Starałem się, tak jak mogłem najlepiej, wyjaśnić mu jak udało się pasożytom mnie podejść i jak wezwałem moce boskie, aby je zwyciężyć. I takiej wiadomości właśnie mu było potrzeba; wiedzy, iż mylił się sądząc, że w tej walce jesteśmy wobec pasożytów bezbronni. Cechą “wtajemniczonych" w metodę fenomenologii jest to, że potrafią bardzo szybko odzyskiwać siły po fizycznych czy umysłowych klęskach. Wynika to z faktu, że stykają się bezpośrednio ze źródłami mocy, kierującymi wszystkimi istotami ludzkimi. Po upływie pół godziny Reich w ogóle nie wyglądał na takiego, który kiedykolwiek chorował; rozmawiał z równą ekscytacją, co ja.
Większą część ranka zajęło mi wyjaśnianie tego, jak podeszły mnie pasożyty i w jaki sposób można tego uniknąć. Chciałem przekonać Reicha, by sam, dobrowolnie, poddał się próbie przebadania fundamentów swej tożsamości. Stwierdziłem jednak, że jego temperament zasadniczo różnił się od mojego: pod pewnymi względami był ode mnie silniejszy, a pod innymi słabszy.
Naszą rozmowę przerwał w południe Reubke, który przyszedł nas zobaczyć. Wszystkie gazety świata na pierwszych stronach opisywały “noc samobójców"; snuły rozmaite spekulacje na temat roli Reicha i mojej w tym wydarzeniu. Powiedziano mi, że całe przedsiębiorstwo - obejmujące osiemset akrów - stało się niedostępne z powodu tysięcy helikopterów dziennikarskich czekających na zewnątrz.
Krótka sonda umysłowa wykazała, że Reubke nie był wystarczająco silny, aby można mu było powiedzieć całą prawdę. Kusiło mnie, by zapanować całkowicie nad jego umysłem; mógłbym to zrobić już wczesnym rankiem. Jednak uczucie “szacunku dla jednostki" powstrzymywało mnie od uczynienia tego. W zamian opowiedzieliśmy mu historyjkę bardzo bliską prawdy, ale łatwiejszą dla niego do przyjęcia.
Sprowadzało się to do stwierdzenia, że Towarzystwo “Anty-Kadath" miało rację: wykopaliska w Karatepe spowodowały uwolnienie potężnych i niebezpiecznych sił Wielkich Dawnych... Pozostała część była już zgodna, mniej lub bardziej, z prawdą: że stworzenia te dysponują nadnaturalnymi mocami, które mogą doprowadzić ludzi do obłędu. Powiedzieliśmy mu, że ich celem jest zniszczenie gatunku ludzkiego, lub co najmniej przemienienie go w niewolników tak, by rasa Dawnych ponownie zawładnęła Układem Słonecznym. Jak dotąd jednak nie dysponują wystarczającą siłą, aby tego dokonać. Gdybyśmy zdążyli, moglibyśmy wyprzeć ich z naszej galaktyki, albo nawet zupełnie zniszczyć.
Prawdę o pasożytach ubraliśmy w strój bajki dla dzieci po to, żeby była w ten sposób łatwiejsza do uchwycenia i mniej przerażająca. Nadaliśmy tym stworzeniom nazwę - Tsathogguany - zapożyczoną z mitologii Lovecrafta.
Na zakończenie postanowiliśmy postawić go przed dylematem: czy należy poinformować świat o zaistniałym niebezpieczeństwie, czy też nie, mając na uwadze fakt, że wzbudzimy tym panikę stanowiącą jeszcze większe zagrożenie? Reubke zbladł jak ściana; z trudem łapiąc oddech, przemierzał pokój; usiłował powstrzymać atak astmy; w końcu oświadczył, iż sądzi, że musimy jednak przedstawić całą prawdę światu. Ciekawe było to, że nie wątpił w ani jedno wypowiedziane słowo; nasze umysły miały go całkowicie w swej mocy.
Ale “Tsathogguany" wprzedziły nas o jeden krok, jak to stwierdziliśmy w godzinę później. Georges Ribot oświadczył dla “United Press", że całą winę za zaistniałą sytuację ponosimy my i oskarżył Rekha wraz ze mną o to, że jesteśmy mordercami i oszustami, zręcznie wykorzystującymi cudze zaufanie. Część z jego oświadczenia brzmiała następująco: “Miesiąc temu Vincent Gioberti, asystent profesora Sigmunda Fleishmana z Uniwersytetu Berlińskiego powiadomił mnie, że niewielka grupa naukowców utworzyła Światową Ligę Bezpieczeństwa - i proponuje mi członkostwo w niej. W związku z tym zostałem przedstawiony innym członkom (tu wymienia nazwiska tych innych) oraz twórcom Ligi: Wolfgangowi Reichowi i Gilbertowi Austinowi, odkrywcom Kadathu. Odkrycie to nasunęło im pomysł uratowania świata: uznali, że wszyscy muszą zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi; tym wspólnym wrogiem mieli być Wielcy Dawni z Kadath. Wszyscy musieli zgodzić się popierać to oszustwo, niezależnie od tego, co by się stało. Reich i Austin sądzili, że tylko powszechnie znani naukowcy mogą przekonać świat o prawdziwości ich zupełnie fantastycznej koncepcji... Zaproponowano mi, abym - jak pozostali - poddał się hipnozie, ale odmówiłem. W końcu, pod groźbą utraty życia, zgodziłem się na jedną sesję. Ponieważ posiadam zdolności hipnotyczne, udało mi się udawać przekonywająco, że stałem się ich niewolnikiem..."
Krótko mówiąc, Ribot utrzymywał, że to co wydarzyło się w nocy, stanowiło rezultat myśli samobójczej narzuconej przez nas członkom zespołu w transie hipnotycznym. Naszym celem było bezwzględnie przekonanie świata, że stoi on w obliczu groźnego wroga. Utrzymywaliśmy rzekomo z Reichem, że umrzemy razem z innymi, a po naszej śmierci opublikowane zostaną materiały dotyczące Wielkich Dawnych.
Wszystko to było wyssane z palca, choć zrobione genialnie. Brzmiało niewiarygodnie, ale śmierć dwunastu największych naukowców była równie nieprawdopodobna, tak jak i nasza wersja wydarzeń była w równym stopniu fantastyczna i mało prawdopodobna.
Gdyby nie nasze zwycięstwo nad pasożytami, właśnie to byłoby najbardziej przygnębiającym zdarzeniem. Dwadzieścia cztery godziny temu wszystko szło doskonale... liczyliśmy, że za jakiś miesiąc będziemy gotowi, by przedstawić światu nasze doświadczenie; wówczas bylibyśmy już zgranym zespołem. Teraz wszystko legło w gruzach, a Ribot stał się sprzymierzeńcem (albo ofiarą) pasożytów, obracając nasze własne, świetnie przemyślane plany przeciwko nam. Gdy chodzi o przekonanie świata, z całą pewnością pasożyty były górą. Nie dysponowaliśmy żadnymi dowodami na ich istnienie, a one dołożą wszelkich starań, aby żaden taki dowód nie był możliwy. Gdybyśmy teraz ogłosili nasze oświadczenie o Tsathogguanach, Ribot po prostu zażądałby dowodu na to, że sami ich nie wymyśliliśmy. Jedynymi, którzy mogliby nam uwierzyć, byli członkowie Towarzystwa “ Anty-Kadath"!
Tym, który nagle przerwał ciszę, był Reich:
- Nie ma sensu siedzieć tu i roztrząsać tego, co się stało. Działamy zbyt wolno i pozwalamy się im wyprzedzać. Szybkość zachowania jest tu sprawą najistotniejszą.
- Co, zatem, proponujesz?
- Musimy sprawdzić co z Fleishmanem, braćmi Grau i spotkać się z nimi. Jeśli są wyczerpani, tak jak ja byłem cztery godzin temu, to pasożyty mogą ich zniszczyć.
Próbowaliśmy skontaktować się za pomocą wideo-telefonu z Berlinem, ale nie było to możliwe. Ilość połączeń, możliwych do zrealizowania w Diyarbakirze, zablokowała realizację rozmów zamiejscowych.
Zadzwoniliśmy do Reubkego i oświadczyliśmy mu, że potrzebna jest nam natychmiast rakieta, aby polecieć do Berlina, a fakt ten musi zachować w całkowitej tajemnicy. Było jasne, że Reubke zaniepokojony był “wyznaniami" Ribota - straciliśmy z dziesięć minut na to, by “doenergetyzować" jego umysł. Było to niewdzięczne zadanie: umysł Reubkego był zupełnie pozbawiony wyrazu, tak że nasze działanie przypominało wypełnianie wodą dziurawego wiadra. Udało się nam w końcu to osiągnąć, odwołując się do jego chciwości i żądzy sławy; wykazaliśmy mu, że jego nazwisko - jako naszego głównego sprzymierzeńca - przejdzie do historii, a jego firma na pewno na tym nie ucierpi. Wspólnie z Reubkem zaaranżowaliśmy małe oszustwo, aby skierować dziennikarzy na fałszywy trop. Nakręciliśmy scenę, w której Reich rozmawia przez wideotelefon, a ja jestem widoczny w tle. Reich z irytacją krzyczał na pracownika centrali, by ten nie łączył żadnych rozmów z zewnątrz. Nagranie miało być pokazane pół godziny po naszym odlocie przez “przypadek" jakiemuś dziennikarzowi, który wykorzystywałby akurat łącza.
Podstęp się udał; kiedy dotarliśmy do Berlina, mogliśmy zobaczyć samych siebie na ekranie telewizora zamontowanego w rakiecie. Dziennikarz, któremu trafiła się taka gratka, nagrał tę rozmowę, a w ciągu dwudziestu minut nadała ją telewizja w Diyarbakirze. Zdaje się, że było moc spekulacji na temat tego, iż zostaliśmy przy życiu pomimo oświadczenia Ribota dla prasy - tak, że informację tę natychmiast szybko rozpowszechniono. W rezultacie jedna czy dwie osoby, którym wydawało się wcześniej, że nas rozpoznają, uznały to za pomyłkę.
Kiedy dotarliśmy do domu Fleishmana, nie mieliśmy innego wyjścia jak ujawnić, kim jesteśmy. Był tak obstawiony dziennikarzami, że nigdy nie dostalibyśmy się do środka. Obydwaj odkryliśmy nowy, użyteczny aspekt naszych psychokinetycznych umiejętności: ponieważ musieliśmy w jakiś sposób stać się “niewidzialnymi" - byliśmy w stanie odwrócić od siebie wszelką uwagę i skierować ją gdzie indziej, tak że ludzie po prostu nas nie zauważyli. Zdołaliśmy dotrzeć do samych drzwi i zadzwonić, nim nas rozpoznano. Na szczęście usłyszeliśmy przez domofon głos Fleishmana i w momencie, gdy ten zidentyfikował nas, uchyliły się drzwi. Chwilę później byliśmy już w środku, a dziennikarze stukali w drzwi i wykrzykiwali przez otwór od skrzynki na listy jakieś wiadomości.
Fleishman wyglądał lepiej, niż się spodziewaliśmy, ale widać było, że jest wyczerpany. W ciągu paru minut dowiedzieliśmy się, że jego zmagania z pasożytami były identyczne z przeżyciami Reicha - całonocna potyczka i nagła ulga dokładnie o ósmej dwadzieścia pięć rano, wziąwszy pod uwagę dwugodzinną różnicę czasu pomiędzy Berlinem a Diyarbakirem. Bardzo podniosło to mój nastrój: uratowałem życie przynajmniej dwóm moim kolegom, dzięki czemu cała ta okropna noc nie była zupełną klęską.
Fleishman wiedział także o braciach Grau, którzy byli w swym domu w Poczdamie. Zdołał się z nimi skontaktować rano, zanim dziennikarze zablokowali wszelkie połączenia zamiejscowe. Jak się okazało, swe bezpieczeństwo zawdzięczali temu, że byli powiązani telepatycznie. Tak jak potrafili używać wzajemnie swych umysłów jako wzmacniaczy zdolności PK, tak tym razem dodali sobie wzajemnie sił podczas nocnej walki. Jak dowiedział się Fleishman, pasożyty usiłowały również “podkopać" ich umysłowe fundamenty - podobnie jak to czyniły ze mną - ale znowu ich telepatyczny związek stanowił główną broń. Później poznałem różnicę - nie stanęli oni wobec problemu pozbawienia tożsamości, tak jak ja. Po prostu jeden drugiemu dodawał otuchy, aby nie podejmować tej kwestii i skoncentrować się na czymś innym. Powodzenie techniki “podkopywania" w dużej mierze zależy więc od tego, czy ofiara jest sama. Następny problem wydał się nam nie do rozwiązania: jak dostać się do Poczdamu i zabrać braci Grau, albo przynajmniej sprawić, by ci dostali się natychmiast do Diyarbakiru. Dom otoczony był dziennikarzami, a tuzin helikopterów wisiał nam nad głowami. Kiedy rozeszła się wiadomość o naszej obecności, ich liczba wzrosła do stu. Każda próba telefonicznego skontaktowania się z Poczdamem wywołałaby natychmiast ich pielgrzymkę tam, jako że łatwiej jest podsłuchać rozmowę lokalną, niż zamiejscową. O ile wiedzieliśmy, nazwisko braci Grau nie zostało dotąd przypisane do całego wydarzenia, w rezultacie prawdopodobnie mieli wciąż jeszcze swobodę poruszania się. To Fleishman wpadł na rozwiązanie problemu. Po godzinie spędzonej z nami czuł się już trochę lepiej; proces reenergetyzacji jego umysłu przebiegał szybciej niż w przypadku Reubkego. Historia mojego zwycięstwa wywołała u niego podobny efekt, co i u Reicha - przywróciła w pełni dawny optymizm i podstawowy cel działania. Nagle Fleishman zauważył:
- Dowiedzieliśmy się ciekawej rzeczy o pasożytach. Ich istnienie nie jest związane w żaden sposób z przestrzenią. Tłum, który mnie tutaj zaatakował, musiał być w jakimś stopniu tym samym tłumem, który zaatakował was obu w Diyarbakirze, w przeciwnym bowiem razie nie ustąpiłyby wszystkie w tym samym momencie.
Już wcześniej zastanawialiśmy się nad tym problem. Fleishman dostrzegł jeszcze inną tego konsekwencję.
- W takim razie myliliśmy się ujmując pasożyty w kategoriach fizykalnych. Przedstawiając Wszechświat w kategoriach umysłowych można powiedzieć, że jest on rozmiaru punktu. Pasożyty nie muszą podróżować, by dostać się do Diyarbakiru. Są one w obydwu tych punktach jednocześnie.
- I w Poczdamie też - dodał Reich.
Wszyscy natychmiast zrozumieliśmy konsekwencje tego faktu. Jeśli, w pewnym sensie, pasożyty były tu i w Poczdamie równocześnie, to i my byliśmy równocześnie tam i tu.
Już dawno powinno to być dla nas oczywiste! Istoty ludzkie istnieją wyłącznie w świecie fizycznym tylko w takim stopniu, w jakim brakuje im odwagi, by wejść do krainy swego umysłu. Człowiek, który może podążyć do swego wnętrza podczas długiej podróży pociągiem, wymyka się spod władzy czasu i przestrzeni, podczas gdy podróżny gapiący się w okno i ziewający z nudy musi przeżyć każdą minutę i każdą milę. Nasza zdolność do zwalczania pasożytów również zależała od zdolności zanurzania się w sobie i podjęcia walki na ich własnym terenie. Człowiek pływający na powierzchni łatwo pada łupem rekinów, ale nurek wyposażony w skafander i pływający w głębinach z harpunem staje się równorzędnym partnerem dla rekina. Stopień, w jakim potrafilibyśmy zanurzyć się w swój umysł, oznaczał zarazem poziom naszych umiejętności pozwalających wkroczyć nam w tę samą co pasożyty, bezkresną i ponadczasową, rzeczywistość. Ponieważ bracia byli w stanie telepatycznie kontaktować się między sobą, to dlaczego my sami nie moglibyśmy nawiązać w ten sam sposób z nimi kontaktu?
Pomysł był prosty, ale jak to zrobić? Każdy, kto wszedłby do naszego pokoju, pomyślałby, że bierzemy udział w jakimś seansie spirytystycznym, siedzieliśmy bowiem z pochylonymi głowami wzajemnie dotykając swych rąk.
Zacząłem pierwszy. Kiedy usiedliśmy, wysłałem mentalnie sygnał:
- Czy jesteście gotowi? - Nie uzyskałem odpowiedzi. Nagle, z ogromnym zadowoleniem usłyszałem w klatce piersiowej jakby głos Reicha pytający:
- Czy jesteś gotów?
Wysłałem mu odpowiedź: - Tak. Czy słyszysz mnie?
Jego głos znowu się pojawił: - Niezbyt dobrze.
Fleishman potrzebował dziesięciu minut, by włączyć się do naszej gry. Przez ten czas potrafiliśmy z Reichem komunikować się dość dobrze. Pewnie dlatego, że jak bracia Grau, wzajemnie się zgraliśmy. Po jakimś czasie potrafiliśmy uchwycić myśli Fleishmana, które podobne były do krzyku z oddali. Stwierdziliśmy, że potrafimy komunikować się między sobą. Ale czy uda nam się nawiązać kontakt z braćmi Grau?
Minęła pełna intensywnego wysiłku godzina, czułem się jakbym zagubił się w górach i wołał ciągle bezskutecznie o pomoc. Cały czas wysyłałem mentalne sygnały do Louisa i Heinricha Grauów, ale przekształcały się one jedynie w puste słowa, jak gdybym wykrzykiwał tylko ich imiona. Należało wysłać czysty, wyraźny impuls, pozbawiony werbalnej otoczki.
Nagle Reich powiedział:
- Chyba coś mam.
Wszyscy skoncentrowaliśmy się na tym, by odesłać wiadomość, że “odebraliśmy sygnał". I wtedy, z zadziwiającą czystością, która spowodowała, że nieomal podskoczyliśmy, wprost do ucha krzyknął nam:
- Słyszę was. Czego chcecie?
Spojrzeliśmy po sobie zdziwieni triumfem. Następnie zamknęliśmy oczy ponownie i skoncentrowaliśmy się jeszcze bardziej. Czysty, jasny głos powiedział:
- Nie wszyscy naraz. Mówcie pojedynczo. Reich, czy ty możesz nadawać? Ciebie słychać najwyraźniej.
Rozmowa nasza podobna była do jednostronnej komunikacji na trasie Poczdam-Berlin, która raptem udrożniła się i stała się obustronna. Czuliśmy, jak Reich pompuje w kierunku braci Grau informacje na podobieństwo stacji wysyłającej impulsy energii.
- Czy możecie dostać się do Diyarbakiru? - Musiał to powtórzyć z tuzin razy. Słuchając go, bezwiednie wzmacnialiśmy jego sygnały. W pewnej chwili bracia Grau zaprotestowali:
- Pojedynczo!
Po pewnym czasie udało nam się wejść jakby w rytm nadawania Reicha, tak że bez problemu mogliśmy wzmacniać jego sygnały i przesyłać dalej. Natychmiast głos braci przekazał nam słowa:
- Już lepiej. Teraz słyszę was wyraźnie.
Od tego momentu nie mieliśmy już żadnych problemów we wzajemnym porozumieniu. Byliśmy nawet w stanie opisać im sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, tak jakbyśmy rozmawiali przez telefon. Przez cały ten czas pozostawaliśmy w pokoju nieobecni duchem. Byliśmy całkowicie zatopieni w sobie, jak ludzie w trakcie głębokiej modlitwy. Nagle zdałem sobie sprawę, że powód zakłóceń w nadawaniu to fakt, że niewystarczająco zanurzyłem się w swoim umyśle, byłem zbyt blisko powierzchni. Wynikało to z tego, że jeśli zatapiałem się zbyt głęboko w swym umyśle, to po prostu zasypiałem. Język i znaczenie należą do rzeczywistości ciała. Trudno jest je wnieść w głębiny umysłu, tak jak trudno jest wnieść logikę do marzenia sennego. Wspominam o tym, bowiem wówczas po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z ogromu mej niewiedzy. Owe głęboko skryte obszary mego umysłu zamieszkiwane są głównie przez wspomnienia i marzenia, które dryfują w oceanie umysłu jak ryby. Na tej głębokości niezwykle trudno jest zachować poczucie celu działania, odróżnić rzeczywistość od iluzji. Jednak by skutecznie przekazywać informacje drogą telepatyczną, trzeba “nadawać" właśnie z tej głębokości.
W naszym przypadku nie miało to żadnego praktycznego znaczenia. Fleishman, Reich i ja wzajemnie wzmacnialiśmy się. Takie właśnie doświadczenie - wzajemnego powiązania i wzmacniania - pozwala w pełni zrozumieć słowa “jesteśmy członkami jedni drugich".
Kiedy skończyliśmy rozmowę z braćmi Grau, poczuliśmy się dziwnie szczęśliwi, jakbyśmy obudzili się z jakiegoś głębokiego i spokojnego snu. Fleishman powrócił do dawnego wyglądu. Jego żona, która przyniosła kawę, usiłowała ukryć swą wrogość do mnie i Reicha. Patrzyła na niego ze zdziwieniem i z pewnością zrewidowała swój pogląd na nas. Nawiasem mówiąc, ciekawe jest, że czułość, jaką darzył Fleishman swoją żonę - a była ona od niego o trzydzieści lat młodsza, zaś pobrali się dopiero rok temu - udzielała się Reichowi i mnie, tak że patrzyliśmy na nią z uczuciem będącym mieszaniną pożądania i intymnej wiedzy o jej ciele. Po prostu wpadła w nasz telepatyczny krąg i w pewnym sensie stała się żoną nas trzech (nawiasem mówiąc, pożądanie, którego wówczas z Reichem doświadczyliśmy, nie było zwykłym męskim pragnieniem posiadania kobiety, gdyż - że się tak wyrażę - myśmy ją już przez Fleishmana posiedli).
Około trzeciej nad ranem dziennikarze w helikopterach poczuli się zmęczeni czekaniem na nas. Poza tym liczba ich przekroczyła dopuszczalne normy wyznaczone przez miejskie przepisy bezpieczeństwa powietrznego. Jednak tłum na zewnątrz zbytnio nie zmniejszył się. Ulica zastawiona była samochodami, w których spali dziennikarze. Weszliśmy na poddasze i przystawiliśmy drabinę do świetlika. Około godziny trzeciej dwadzieścia usłyszeliśmy nad domem warkot helikoptera. Szybko otworzyliśmy okno. Po chwili manewrowania spuszczono z helikoptera drabinę sznurową i wówczas Fleishman, Reich i ja wspięliśmy się po niej jak najszybciej, by nie zauważyli nas dziennikarze. Bracia Grau pomogli nam dostać się na pokład i wciągnęli drabinę. Wówczas helikopter z maksymalną prędkością ruszył ku lotnisku... Operacja udała się doskonale. Dziennikarze byli pewni, że nie dysponujemy żadnymi możliwościami wezwania helikoptera, gdyż w samochodach dysponowali urządzeniami podsłuchowymi (zresztą zupełnie nielegalnie). Tak więc, jeśli któryś z nich zauważył helikopter, uznał, że leci nim inny dziennikarz czy też patrol z Sił Bezpieczeństwa Powietrznego. Dotarliśmy na lotnisko bez śladu pogoni. Pilot połączył się drogą radiową z pilotem rakiety. O trzeciej trzydzieści pięć byliśmy w drodze do Paryża. Uznaliśmy, że sprawą wymagającą natychmiastowego rozwiązania jest problem Georgesa Ribota.
Kiedy wylądowaliśmy na Le Bourget, właśnie świtało. Mogliśmy lądować na bardziej dogodnym lotnisku, znajdującym się na Polach Elizejskich, ale wymagało to uzyskania zgody drogą radiową, co z kolei mogło zdekonspirować nas przed dziennikarzami. Zamiast tego wzięliśmy z Le Bourget taksówkę powietrzną. Podróż do centrum zajęła nam dwadzieścia minut.
Było nas teraz pięciu. Nie baliśmy się przypadkowego rozpoznania, bowiem całkowicie panowaliśmy nad sytuacją. Nasze “powiązane" umysły były w stanie utworzyć coś w rodzaju ściany odbijającej uwagę każdego, kto by na nas spojrzał. Rozumienie czy uchwycenie czegoś jest następstwem spostrzegania (można na przykład “widzieć" czytając coś, ale być nieobecnym duchem). Większość rzeczy, na które patrzymy, nie zostaje zapamiętanych, ponieważ nie są tego warte. Właściwie wystarczyło spowodować, by uwaga przypadkowych “obserwatorów" nie zatrzymywała się na nas - przypominało to wciśnięcie kija do pyska psa, by nie gryzł. Byliśmy naprawdę niewidzialni, idąc ulicami Paryża.
Naszą jedyną nadzieją było to, że działamy przez zaskoczenie. Jeśli pasożyty obserwowały nas wcześniej, z pewnością zapobiegłyby spotkaniu z Ribotem. Mógł bowiem zostać ostrzeżony na wiele godzin przed naszym przybyciem. Z drugiej jednak strony poniosły znaczne straty poprzedniej nocy i przez to mogły być mniej czujne. I na to właśnie liczyliśmy.
Wystarczyło sięgnąć po gazetę, by dowiedzieć się gdzie przebywał Ribot. Był bowiem osobą ważną jak nigdy dotąd. W zgubionym przez kogoś egzemplarzu “Paris-Soir" znaleźliśmy informację, że przebywał on w klinice Curel na Boulevard Haussman. Hospitalizowany był z powodu jakiegoś załamania nerwowego. Doskonale wiedzieliśmy, co to oznacza.
Teraz trzeba było tylko użyć siły, choć byliśmy przeciwni takiemu rozwiązaniu. Klinika była zbyt mała, byśmy mogli niepostrzeżenie do niej się dostać. Jednak godzina naszego przybycia - piąta rano - sprzyjała nam. Była nadzieja, że nie spotkamy zbyt wielu ludzi. Zaspany portier patrzył na nas zdumiony zza szyby, pięć umysłów dopadło go i trzymało znacznie mocniej niż pięć rąk. Gapił się na nas niezdolny pojąć, co się dzieje. Fleishman zapytał go łagodnie:
- Czy nie wie Pan, w jakim pokoju znajduje się Ribot?
Skinął głową oszołomiony. Musieliśmy zwolnić uchwyt, by pozwolić mu odpowiedzieć na nasze pytanie.
- Proszę nas do niego zaprowadzić - powiedział Fleishman.
Mężczyzna nacisnął przycisk automatycznego otwierania drzwi i wpuścił nas. Któraś z pielęgniarek wybiegła nam na spotkanie pytając:
- A dokąd to?
Chwilę później z wdziękiem prowadziła nas korytarzami. Zapytaliśmy, czemu nie ma tu dziennikarzy.
- Pan Ribot ma konferencję prasową o dziewiątej - miała na tyle przytomności umysłu, by dodać:
- Sądzę, że moglibyście do tej godziny zaczekać.
Spotkaliśmy dwie pielęgniarki ze zmiany nocnej, które zupełnie nie zdziwiły się na nasz widok, pewnie uznały naszą wizytę za coś normalnego. Specjalny, prywatny pokój Ribota mieścił się na samej górze budynku. Drzwi do niego otwierały się jedynie za pomocą specjalnego kodu. Na szczęście portier znał go. Fleishman powiedział bardzo łagodnie:
- A teraz muszę panią prosić, by zechciała pani zaczekać na nas w pokoju obok i nie próbowała uciekać. Nie uczynimy pacjentowi żadnej krzywdy.
Nie było to tak oczywiste, ale trzeba ją było jakoś uspokoić.
Reich odsunął zasłonę, hałas obudził Ribota. Był nieogolony i wyglądał na bardzo chorego. Kiedy nas zobaczył, przez chwilę niemo wpatrywał się w nas, by potem powiedzieć:
- No tak, panowie. Wiedziałem, że mnie odwiedzicie.